Pobudka o 5 rano. Chwilę czekamy zanim podjeżdża nasz bus. Jest w nim międzynarodowe towarzystwo: holenderki, anglicy, włosi, amerykanki i koreanki. Spędzimy z tą grupą najbliższe 3 dni. Kierowcą i jednocześnie przewodnikiem jest młody australijczyk o hiszpańskich korzeniach. Jedziemy kilka godzin przez czerwoną monotonną pustynię.
Po południu dojeżdżamy do Kings Canyon i dalej ruszamy na piechotę. Jest potwornie gorąco. Wspinamy się po czerwonych malowniczych skałach, przechodzimy głębokimi kanionami, na koniec kąpiemy w pięknym jeziorku otoczym wysokimi ścianami skał.
Gdy późnym popłudniem jedziemy busem na horyzoncie pojawia się góra Uluru. Wygląda niesamowicie. Jak okiem sięgnąć półpustynna równina i nagle kilkuset metrowej wysokości czerwona skała, której szczyt z tej odległości wygląda jakby był płaski. Statek kosmiczny obcych? Grobowiec gigantów?
Nasz kierowca nazywa się Dany i 25 lat (wygląda na 35). Opowiada o sobie i proponuje aby każdy zrobił to samo. Mamy odpowiedzieć na kilka pytań, np: co lubimy jeść, z kim chcielibyśmy zjeść obiad, w jakie zwierzę chcielibyśmy się zamienić itp. Zaskakuje nas jak młodzi są nasi nowi znajomi z Europy zachodniej i Ameryki! Wyglądają bardzo poważnie a liczą sobie nie więcej niż 25 lat. Jak na swój wiek mają strasznie zniszczone twarze i są potwornie otyli. Jedynie dziewczyna z Korei Południowej jest po trzydziestce a tylko ona wygląda na dwudziestolatke. Jest śmiesznie gdy dzieciaki opowiadają że najbardziej chciały by zjeść obiad z Bratem Pitem albo inną Victorią Backham. Biorą mnie pewnie za zgreda gdy mówię że najchętniej spotkałbym się z Jackiem Kaczmarskim, polskim poetą i pisarzem który żył tu przecież całkiem niedaleko w Perth (niedaleko jak na australijskie standardy oczywiście).
Gdy zaczyna zmierzchać Dany zawozi nas w ustronne miejsce i mówi, że tu będziemy spać. O kurcze! Zapowiada się ekstremalnie.
Zbieramy drewno na ognisko. Wszyscy bardzo się wczuwają, chcemy zebrać jak najwięcej aby paliło się do samego rana. Patrzymy pod nogi wypatrując węży, jaszczurek i jadowitego robactwa. Gdy jest już zupełnie ciemno nikt nie zapuszcza się dalej niż sięga światło ogniska.
Pijemy piwko, eksperymentujemy z graniem na dideridoo (aborygeńskiej trąbie) i jest całkiem przyjemnie. Próbuję pogadać z niemcem, studentem informatyki. Rozmowa się jednak nie klei.
Rozkładamy swagi czyli takie skrzyżowanie karimaty, śpiwora i namiotu - australijski badziewny wynalazek. Zasypiamy wpatrzeni w miliardy gwiazd. Są tak blisko że moglibyśmy je dotknąć. Śnią mi się robale. Wychodzą z ziemi i włażą do mojego swaga. Mam nadzieję, że to był sen...
wszystkie zdjęcia: KINGS CANYON.