Lotnisko w Cairns - ten sam cyrk co w Warszawie - roztargniony turysta zostawil torbe, znowu wszyscy pasażerowie muszą opuścić terminal lotniska (domestic). Najbardziej cieszą się pracownicy barów - mają dodatkową przerwę. Po kilku minutach można wracać ale lotnisko ma tylko 2 bramki z roengenem, wiec tworzy się ogromna klejka na ok pół godziny czekania. Mimo wszystko zdążamy na samolot, który odlatuje o czasie.
W samolocie Quantasa zamawiam piwko. Każą mi za nie zapłacić 5A$! Sknerusy. Nawet w LOTcie piwo jest za darmo.
W Alice Springs upał dosłownie przygniata nas do płyty lotniska.
Miasteczko jest teraz w trakcie zawodow sportowych emerytow, wiec z wielkim trudem udaje nam sie znalezc jakies miejsce do spania. W trakcie poszukiwań poznajemy sympatyczną parę Słowaków: Petera i Lenkę, którzy też są oczywiście w podróży poślubnej. Wygląda na to, że w Europie wschodniej trzeba się ożenić żeby pojechać do Australii ;-).
Ostatecznie lądujemy hostelu Toddy's w 6- osobowym dormitorium....ale to niejest takie zle bo jak sie okazalo na szesc osob: 4 to Polacy - czyli my i kolejna para w podrozy poslubnej :), jeden emigrant z Polski obecnie Francuz- mowiacy po polsku oraz Japonczyk, ktorego w zasadzie nie widzielismy na oczy. On przyszedl pozno , a my wyszlismyo 5 rano nastepnego dnia.
Samo zwiedzanie Alce Springs nie zajelo nam duzo czasu. W miscie w zasadzie nikogo nie ma mimo naloku sportowcow, puste ulice, w centrum , jedynie kilku Aborygenow siedzi na trawniku. Weszlismy na Anzac Hill, przeszlismy sie glownymi ulicami , gdzie papugi spaceruja jak warszawskie golebie.
wszystkie zdjęcia: ALICE SPRINGS.