Nie wyszedł nam zachód słońca to może wyjdzie wschód. Też jest podobno widowiskowy. Dany budzi wszystkich w pralni i łazience o 4 rano. Jest ciemno. Nie dobrze już mi się robi od tego wczesnego wstawania. Wolałbym pospać niż oglądać wschód słońca na Uluru. I tak nic z tego nie będzie.
I rzeczywiście nie zapowiada się nic dobrego. Pada drobny deszcz. Na niebie gęste chmury. Jest już całkiem widno ale słońce nie wzeszło jeszcze nad horyzont. Skała Uluru wygląda dość posępnie.
I nagle, przez niewielką przerwę między chmurami przebija słońce. Świeci prosto na skałę która oświetlona wygląda surrealistycznie na bezmiarze pustyni, pokrytej mrokiem. Przez dosłownie 2 minuty mamy wrażenie że stoimy przed źle oświetloną scenografią do jakiegoś filmu. Skała ma intensywnie żółty kolor, za chwilę statek obcych uruchomi silniki i odleci ;-)
Fajnie było to zobaczyć.
Na szczyt Uluru znowu nie można się wspinać. Tym razem powodem jest deszczowa prognoza pogody. Zbocza są rzeczywiście strome i pomimo łańcuchów zabezpieczających łatwo się poślizgnąć i odpaść ze zbocza. Niejeden już się tu zabił.
Robimy sobie spacer wokół skały. W sumie 9,4km. Bardzo przyjemny spacerek. Skała z każdej stony jest trochę inna.
Potem oglądamy centrum kultury aborygeńskiej. Mamy mieszane uczucia. To wszystko sprawia wrażnie jakby biali starali się na siłę uhonorowac kulturę którą wcześnie niemal doszczętnie wytępili. W centrum puszczają nam film z tańcami aborygeńskimi - tańczą biali! Można np kupić dyplom "Wszedłem na Uluru" chociaż wszędzie słychać że to dla Aborygenów święta góra na którą wspinać się nie powinno ze względu na szacunek dla ich wierzeń. Dyplomy sprzedaje aborygen. Razem z pocztówkami ze świętymi miejscami których fotografować też podobno nie wolno! Sami deprocjonują tą swoją świętość.
Pod wieczór wracamy do Alice Springs. Dostajemy dwójkę w motelu Todd's.
Idziemy jeszcze wypalić zdjęcia na płytach CD bo wszystkie karty pamięci mamy już zapełnione.
Jutro lecimy do Adelaidy.
wszystkie zdjęcia: ULURU - WSCHÓD SŁOŃCA.