I znowu zmiana czasu zrobila swoje. Zaspani wleczemy sie na ostatnie 10 minut sniadania ktore jest w cenie noclegu. W jadalni zastajemy glosna wielonarodowa grupke ludzi w najrozniejszym wieku. Sa Niemcy, Anglicy, chyba Holendrzy. Obowiazuje samoobsluga. Robimy sobie grzanki z dzemem, nic wiecej nie zostalo.
Po sniadaniu wychodzimy w strone Circural Quay, miejsca z ktorego odchodza promy. Jest fantastyczna pogoda: ani jednej chmurki na niebie, jest cieplo ale nie za goraco. Wieje przyjemny wiaterek. Okazuje sie ze mieszkamy w świetnym miejscu (Victoria Street 141, Kanga House, dzielnica King Cross). Zaraz za domem mamy genialny widok na Harbour Bridge a slynna opera Sydney jest jeszcze blizej. Po ok 20 min piechota jestesmy przy przystani promowej. Kupujemy dzienny bilet uprawniajacy do dowolnego poruszania sie po Sydney, tzw Daytrippery (15,40A$) i wybieramy najdalsza poludniowa zatoke Sydney do jakiej da sie doplynac - Watsans Bay. Prom porusza sie z zawrotna szybkoscia. Stojac pod wiatr doslownie nie da sie oddychac. Rejs zajmuje jakies 20min. Przystan docelowa wyglada niepozornie: jedna keja, plaza, na wodzie zakotwiczone jachty. Jestesmy na waskim polwyspie The Gap, z drugiej strony, doslownie kilkaset metrow dalej znajduje sie juz otwarty ocean. Miejsce jest wspaniale: wysokie klify, blekitne morze, slonce i soczysta zielen. Klimat jest tutaj doskonaly. Z drugiej strony, patrzac w strone przystani promowej mamy genialny widok na cale centrum Sydney, operę i most. Idziemy na spacer ścieżką wzdłuż klifów. Pewien Australijczyk, poproszony o zrobienie zdjęcia, wypytuje nas od razu jak nam się podoba Sydney i skąd jesteśmy. Gdy mówimy, że z Polski, zaczyna nam opowiadać o swojej karierze w Europie zachodniej pod koniec lat siedemdziesiątych. Był w Polsce w 1979 i, jak twierdzi, było to wówczas straszne miejsce. Odpowiadamy, że dużo się zmieniło i żeby koniecznie przyjechał zobaczyć. Takie rozmowy z przypadkowo spotkanymi ludźmy przydarzają nam się często i zawsze są dla nas ogromnym zaskoczeniem.
Wsiadamy do autobusu i jedziemy na slynna plaze Bondi Beach. To jeszcze jedna wizytowka miasta. Ale nie ma tloku. W wodzie kilka szkolek dla poczatkujacych surferow, ale fale niewielkie. Ide poplywac: woda okazuje sie zaskakujaco zimna (18stopni).
Z Bondi idziemy pieszo do nastepnej plazy Bronte Beach. Droga wiedzie wzdluz brzegu, malowniczymi klifami. Wielu mieszkancow Sydney przychodzi tutaj biegac. Na Bronte Beach jemy nasze pierwsze Australijskie Fish&Chips. Zamiast ryby mamy smazone kalmary (pycha), ale grube frytki zupelnie nam nie smakuja.
Wracamy autobusem do Circural Quay. Tu wsiadamy na kolejny prom i plyniemy do slynnego Darling Harbour. Trasa wiedzie pod mostem Harbour Bridge. Jest juz ciemno wiec most, opera i cale centrum sa wspaniale oswietlone. Darling Harbour jest zatoka na brzegach ktorej znajduja sie dziesiatki restauracji, pubow i eleganckich sklepow. Bardzo to wszystko efektownie wyglada w nocy. Ogladamy slynna pobliska dzielnice The Rock i wracamy do domu.
Jestesmy juz tak zmeczeni ze wsiadamy w nie ten pociag co trzeba. Sydney nie jest juz tak dobrze oznakowane jak Hong-Kong. Ale nie jest zle: dzieki temu mamy ekstra przejazdzke przez Harbour Bridge. Zawracamy na nastepnej stacji. W domu pijemy winko i zasypiamy kamiennym snem.
wszystkie zdjęcia: SYDNEY 1.