Spimy dlugo. Juz dawno nie mielismy tak duzego i wygodnego lozka.
Wychodzimy zwiedzac miasto. Mieszkamy nad brzegiem morza w dzielnicy Glenelg wiec zwiedzanie zaczynamy od plazy. Jest bardzo zimno (kilkanascie stopni ale jakies takie zimniejsze niz analogiczna temperatura w Polsce) wiec plaza jest pusta. Zreszta wieksza jej czesc zamieniona jest na plac budowy.
Potem jedyna linia tramwajowa w Adelajdzie jedziemy do centrum (ok 30 min drogi). Miasto rozni sie znacznie od innych duzych miast Australii ktore zdazylismy juz odwiedzic (Sydney, Brisbane, Cairns i Alice Springs). Wszystko jest tutaj dokladnie zaplanowane, ulice sa szerokie, praktycznie nie ma wysokich drapaczy chmur. Na ulicach kosmopolityczny tlum. Nawet w godzinach szczytu nie ma korkow. Wydaje sie ze kazdy ma domek z ogrodkiem i basen. Jest duzo budynkow z pierwszej polowy XXw i wiele bardzo ladnych kosciolow.
Jest strasznie zimno. Chyba sie przegrzalismy w centralnej Australii.
Idziemy do biblioteki skorzystac z darmowego internetu. Chce sprawdzic rowniez stan konta i karty kredytowej wiec pytam o ustawienia sieci bezprzewodowej (nie mam zaufania do publicznych terminali wiec operacje bankowe robie przez palmtopa). Pani w bibliotece mowi niepewnie ze owszem maja cos takiego jak siec bezprzewodowa ale ona nie wie jak to dziala. Tylko Japonczycy potrafia z tego korzystac. Na szczescie ma kartke ze wszystkimi niezbednymi parametrami.
Ciocia Ewa wysyla sms'a ze zarezerwowala stolik w Grand Hotelu...
Dzwonią Peter i Lenka - Slowacy, ktorych poznalismy w Alice. Wlasnie dojechali pociagiem (slynnym Ghanem) do Adelaidy. Za 4 godziny maja samolot do Melbourne. Nie zdazymy juz wyskoczyc na piwko. Szkoda.
Wracamy do Glenelg. Jak tu sie ubrac na wystawna kolacje w Grand Hotelu!? Dysponujemy tylko dzinsami i sfatygowanymi sandalkami.
Ewa wyglada bardzo elegancko. Na szczescie jej syn Marcin przychodzi w sweterku a w restauracji jest kilku australijczykow w szortach i sfatygowanych T-shirtach. Jednym kryterium doboru stroju jest tutaj wygoda. Bardzo nam to odpowiada. Jest rowniez dziewczyna Marcina - Ana z Kanady. Za oknem mamy ocean i wspanialy zachod slonca.
Ewa lubi zaszalec. Na przystawke zamawia ostrygi. Smakuja jak wodnisty sledzik (Ania mowi ze jak woda z portu ;-) Ale ja moglbym sie przyzwyczaic do tego smaku.
Ze wzgledu na Ane rozmawiamy po angielsku. Z uplywem czasu (i z kazdym lykiem wina) dyskusja przebiega coraz swobodniej. Australijczycy maja wyjatkowy dar skracania dystansu w kontaktach miedzyludzkich. Mamy okazje zapytac o kilka dziwaczych, typowo australijskich zwrotow z ktorymi sie spotkalismy (np mowia keys na kilometry). Wypytujemy o miejsca ktore zamierzamy jeszcze odwiedzic. Zaskakujemy sie wzajemnie potrawami ktore jada sie w naszych krajach (szczegolnie zaskoczona jest Ana). Ewa smieje sie gdy mowie do niej Ciociu...
Jest bardzo wesolo i sympatycznie.
Do hotelu wracamy kolo polnocy. To byl fantastyczny wieczor.
Dziekujemy Ci Ciociu Ewo ;-)
wszystkie zdjęcia: ADELAJDA.